"Sensacja" w MNC. Z wizytą w ulubionym cyrku Węgrów
Dwa tygodnie po wielkiej premierze w Budapeszcie odwiedziliśmy Magyar Nemzeti Cirkusz w Miszkolcu, drugim przystanku na tegorocznej trasie. Obejrzeliśmy najnowszy program "Sensacja". Była to nasza 6. wizyta w tym znakomitym europejskim cyrku.
Można powiedzieć, że w tym roku Narodowy Cyrk Węgierski jest jeszcze bardziej narodowy niż zwykle. Program rozpoczyna piękna parada artystów z węgierskimi flagami i akrobacjami wykonywanymi do tradycyjnych węgierskich utworów. W późniejszej części widowiska flagi narodowego pojawiają się podczas latających trapezów, woltyżerki, a nawet motorów w kuli śmierci. Element narodowy wprowadzają także oczywiście woltyżerzy. Jednym zdaniem - jest do szpiku węgiersko. W każdym calu.
Mimo wysokiej temperatury na poziomie 15 stopni, namiot cyrku był ogrzewany przez cały czas trwania spektaklu. Artyści po raz pierwszy wystąpili na innym placu w Miszkolcu, zupełnie w innej części miasta. Po raz ostatni gościł na nim Hungaria Cirkusz we wrześniu ubiegłego roku. Oczywiście największymi zmianami w cyrku są nowe sektory, ale też oświetlenie zostało dopracowane - światła są precyzyjniej ustawione.
Po raz pierwszy od lat w spektaklu zabrakło piosenkarki Lady Massali. Sam spektakl jest naprawdę bogaty i spokojnie mógłby trwać nawet 2,5 godziny albo dłużej, gdyby nie wysiłki ku temu, aby przerwa trwała jak najkrócej, a kolejne numery zmieniały się po sobie szybko. Zachwyt wzbudza woltyżerka grupy Richter, to naturalne. Przy tym numerze są oczywiście szaleństwa publiki, burza braw, okrzyków i owacji. Narodowi artyści w narodowej węgierskiej dyscyplinie.
Znakomicie, że do MNC po 4 latach przerwy powróciły latające trapezy. Ponownie jest to trupa The Flying Weiss, w nieco odświeżonym składzie i w dużo lepszej formie niż podczas jubileuszu 25-lecia cyrku. Występ standardowo kończy się potrójnym saltem z zasłoniętymi oczami i dubletem (czy też podwójnym pasażem). Trapezy zamykają pierwszą część widowiska.
Naturalnie wśród widzów sensację wzbudzają motory w kuli śmierci - Romero's Riders. Pięciu śmiałków w metalowej, otwieranej kuli.
Mihail Ermakov udowadnia, że jest człowiekiem wielu talentów. Otwiera spektakl pokazem psów. Jest to psia szkoła, ta sama, która została zaprezentowana na Budapest Circus Festival w 2022 roku. Psy potrafią naprawdę dużo. Wykonują fikołki na ziemi i salta w powietrzu. Skaczą jeden przez drugiego, "liczą", a nawet mażą tablicę. Po przerwie Mihail zamienia się w wąsatego żonglera, który do perfekcji opanował sztukę żonglerki piłkami footballowymi. 3, 4, a nawet 5 piłek! Wszystko bezbłędnie. Sam numer jest wzięty w pewien nawias, jest mnóstwo elementów humorystycznych, czuć luz pomimo zaawansowanego poziomu prezentowanych tricków. Bardzo dobra gra aktorska, ale też i zdolności czysto cyrkowe w żonglerce piłkami.
Mr. Jumping prezentuje trampolinę na komicznie. Jest to numer stawiający przede wszystkim na umiejętności komiczne artysty z dodatkami ćwiczeń na batucie.
W tegorocznym programie jest dużo pokazów ze zwierzętami, co oczywiście bardzo cieszy. Przecudowna tresura koni prezentowana przez Jozsefa Richtera juniora to numer świeży, który niesie ze sobą młodość, radość, współczesne spojrzenie na reżyserię pokazów ze zwierzętami, a przy tym pełen klasycznych zwierzęcych tricków, bogaty w różnorodne choreografie i okraszony piękną, energetyczną muzyką. Elegancji dodaje garnitur w którym występuje największa gwiazda MNC.
Jest też uroczy pokaz kotów w wykonaniu Fatimy, który idealnie nadaje się jako wersja "edukacyjna" dla ludzi, którzy nie rozumieją co to znaczy współpraca człowiek - zwierzę w cyrku. Treserka podczas występu wysyła jasne sygnały do publiczności, że zwierzę zrobi trick, jeżeli będzie chciało i jeżeli ładnie je się poprosi. Nic na siłę. Nie ma tu jakiejś nerwowej atmosfery, popędzania zwierząt, napinki. Wszystko w formie zabawy. Widać to po reakcjach kotów i charakterystycznych sygnałach jakie wysyłają do swoich właścicieli, np. machając odpowiednio ogonem. Bardzo "milusi" pokaz.
Nowa tresura przygotowana przez Jozsefa Richtera - pokaz mieszany koni i wielbłądów jest niezwykle klimatyczna. Cudowna barwa świateł, tradycyjna, cyrkowa, "egzotyczna" muzyka. Zwierzęta chodzą jak w zegarku. Zarówno konie jak i wielbłądy dobrze ze sobą współgrają na arenie, nie ma między nimi kontrastu, tworzą jeden krajobraz. Wszystko przechodzi pomyślnie, tak jak powinno. Bardzo ciekawa tresura, która na pewno wymagała dużego wkładu pracy.
Największą zagadką tego sezonu w MNC, naszym zdaniem, jest komik - Rosjanin Alfonse Coconut, czyli tak naprawdę Boris Nikishkin, gwiazda Festiwalu w Monte Carlo, wychowanek cyrku moskiewskiego. Dyrekcja Narodowego Cyrku Węgierskiego poczyniła bardzo odważny krok, biorąc tak naprawdę komika, nie klauna - artysta rozbawia widzów bez makijażu charakterystycznego dla klaunów. Dla widzów jest po prostu "śmiesznym panem". Na pewno doskonale sprawdzi się w tak prestiżowych i świadomych lokalizacjach jak Budapeszt czy Balatonlelle. Pozostałe węgierskie miasta do których dociera MNC są raczej bardziej "folklorystyczne", zupełnie jak nasze polskie gdy tylko wyjedzie się poza miasta wojewódzkie. Boris to oczywiście wielki artysta, bardzo uzdolniony, doskonale wykształcony, posiadający wybitny warsztat, tak typowy dla Rosjan. Po dzisiejszym spektaklu mamy wrażenie, że jednak "nie przechodzi" u widzów tak rewelacyjnie jak Steve Caveagna, aczkolwiek wszystko zależy od publiki jaka zbierze się pod namiotem. Same repryzy są dopracowane w każdym calu, profesjonalne, inteligentne. To rzeczywistość widziana w krzywym zwierciadle. Oglądając Borisa Nikishkina automatycznie w wyboraźni włącza się tło w postaci wielkich, bogato zdobionych stacjonarnych cyrków rosyjskich, złoto - białe loże, czerwone dywany. Takiego klauna w Magyar Nemzeti Cirkusz chyba w ogóle nie było w 29-letniej historii cyrku.
W Magyar Nemzeti Cirkusz człowiek czuje się jak u rodziny. To dlatego (i nie są to wyświechtane, puste słowa), że dyrekcja zatrudnia tylko artystów, którzy tym cyrkiem żyją. Gdy tylko wychodzą na arenę, widać, że to ich całe życie, cyrk daje im kopa, jest jak kroplówka. Te wspaniałe, szczere, niewymuszone uśmiechy, niezwykła interakcja z publiczność, radość z pracy na arenie - tego nie ma w wielu polskich cyrkach. Artyści w cyrkach węgierskich uśmiechają się inaczej - jak gdyby bardziej szczerze. Widz to kupuje.
Można robić zdjęcia, kręcić filmy, jest luz. Po programie artyści nie uciekają, tylko wychodzą do widzów na arenę i są na niej tak długo dopóki ostatni gość nie zejdzie z areny. Nikt nikogo nie wygania z namiotu, nie gasi świateł przedwcześnie. Człowiek ma poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Swoją drogą bilet na sektor kosztuje 60 zł... Tylko. Cała załoga mówi po angielsku, nie dziwi się, że przyjeżdżają do nich fani z różnorakich krajów, chcą zdjęcia, autografy, przynoszą prezenty - to dla załogi MNC chleb powszedni. Założyciel cyrku Jozsef Richter osobiście dogląda każdego spektaklu, jest pod namiotem od momentu wpuszczania widzów do zakończenia rozdawania autografów po programie. Przebieg widowiska nieco ukradkiem śledzi też dyrektor.
Jest to coś niesamowitego, wręcz niewiarygodnego, że literalnie 200 KILOMETRÓW od polskich granic występuje tak wspaniały cyrk, praktykujący najlepsze cyrkowe zwyczaje znane z telewizyjnych transmisji. Inny świat, inna mentalność. A jeszcze większe niedowierzanie rodzi się na myśl, że ta inna mentalność dotyczy też ludzi przychodzących do cyrku. Uznanie dla sztuki cyrkowej, akceptacja cyrku ze zwierzętami, niewychodzenie z namiotu na finale, ani nie bieganie po namiocie w trakcie show, serdeczność w stosunku do ludzi cyrku. Istotnie magia cyrku istnieje...